Dursztyn w moich wspomnieniach dalszych i bliższych. Józef Figiel

Druga fotografia zrobiona jest w miejscu, które Pani zapewne dobrze zna, więc nie będę je wskazywał; zakonnika również nie muszę Pani przedstawiać. Jak Pani widzi skrzypce były moim nieodłącznym atrybutem podczas wakacji w Dursztynie. W dolnym rzędzie, obok dziewczynki stoi Maniuś Hornik ("od Kaźmierka").

Cofnij się, cofnij czasie zdradziecki,

niech choć przez chwilę znów będę dzieckiem.

Elizabeth Akers Allen

Dursztyn, niewielka wieś w Pieninach Spiskich, był niezwykle ważnym dla mnie miejscem w okresie mojego dzieciństwa. Tam poznałem inne życie, tak bardzo różne od tego, które obserwowałem na co dzień. Tam także spotkałem się z piękną przyrodą i mogłem podziwiać góry w całym pięknie ich różnorodnych form. Dość powiedzieć, że znad Dursztyna roztacza się jedyny w swoim rodzaju widok na cztery pasma górskie: Tatry, Beskidy, Pieniny i Gorce. A ja, mieszkaniec Bielska-Białej, byłem z górami za pan brat. Miłość do nich wpoili mi przede wszystkim moi rodzice, niezwykle aktywni turyści, znający każdy niemal zakątek Beskidów. Co może najważniejsze, w Dursztynie poznałem ciekawych i wartościowych ludzi, którzy z pewnością mieli wpływ na kształtowanie się mojej osobowości.

Jak do Dursztyna trafiłem? Rodzice jeszcze przed wojną dobrze znali p. Antoniego Faryniaka, wielce szanowanego w odrębnej wówczas Białej działacza na rzecz polskości tego miasta, oraz jego córkę Mieczysławę, która w 1935 r. osiadła w Dursztynie na Skałce. Podczas swoich wizyt w Białej p. Mieczysława gorąco namawiała rodziców do odwiedzin w swoim nowym miejscu zamieszkania. W jednym z wierszy p. Mieczysławy, o których jeszcze wspomnę, autorka napisała:

Mówią, że w nieporządku jest coś z moją głową

Skoro opuszczam w mieście wytworne mieszkanie,

 Dlatego przyjedź do mnie, pomyśl nad tą sprawą

I wypowiedz także swoje cenne zdanie.

Zachęta ta okazała się na tyle skuteczna, że od 1954 r. przez kilka kolejnych lat przyszło mi spędzać wraz z rodzicami wakacje właśnie w Dursztynie.

Podróż do tej spiskiej wsi była w owych latach sprawą nader skomplikowaną. Nie było jeszcze wówczas kursów autobusowych na trasie Bielsko-Biała – Zakopane i pozostawał jedynie pociąg, z tym że do Nowego Targu  trzeba było jechać z dwiema przesiadkami, w Żywcu i w Suchej Beskidzkiej. A po przyjeździe do Nowego Targu zaczynały się inne, poważne kłopoty. Nie było połączeń autobusowych nie tylko do Dursztyna, ale także do Nowej Białej czy też Krempach. Trzeba było zatem wędrować z bagażem kawał drogi z dworca PKP na targowisko (na dzień wyjazdu wybierało się z konieczności czwartek) i tam szukać furmanki z tabliczką adresową właściciela z Dursztyna, a w ostateczności z Krempach. Nie zawsze się to udawało, ale czasami dopisywało szczęście i takim oto niezbyt komfortowym środkiem komunikacji docierało się do celu. Pamiętam, że pierwsza taka podróż zakończyła się dosyć późno; do Dursztyna dotarliśmy już o zmroku i z przerażeniem stwierdziłem, że na Skałce, gdzie byliśmy od dawna oczekiwani, nie ma prądu. Niedługo potem okazało się, że cały Dursztyn pozbawiony jest jeszcze tego elementarnego dobrodziejstwa cywilizacji.

Nie pamiętam tego zbyt dokładnie, ale prawdopodobnie na Skałce mieszkaliśmy przez dwa kolejne pobyty w Dursztynie. Potem, z uwagi na nieco surowe i po trosze krępujące  warunki przenieśliśmy się do sympatycznej rodziny Horników „od Kaźmierka”, gdzie przyjęto nas bardzo serdecznie. Te przenosiny podyktowane były również innymi względami, mianowicie na Skałce nie miałem stosownego dla siebie towarzystwa  i często się nudziłem, a w końcu były to wakacje, zatem czas odpoczynku i zabawy. Dostrzegła ten problem również p. Mieczysława i bez urazy zaakceptowała decyzję o przenosinach.

Te pierwsze dwa pobyty na Skałce zapadły mi w pamięć m. in. dzięki zawarciu sympatycznej znajomości z wychowankiem p. Mieczysławy, franciszkaninem O. Paschalisem Grygusiem. Byłem zafascynowany jego osobowością, w której dominowała powaga i godność połączone jednocześnie z serdecznością i przystępnością. Rozmawiał ze mną na rozmaite, głównie religijne tematy w sposób dla mnie jasny i zrozumiały, ale też nie stronił od żartów pozbawionych jednak jakiejkolwiek złośliwości. O. Paschalis był miłośnikiem popularnych wówczas bardziej niż dzisiaj zespołów „Mazowsze” i „Śląsk”; często nucił ich przeboje, jak „Karlik”, „Karolinka”, „Furman” czy „Kukułeczka”.

Dursztyn 1957 r. Na fotografii obok Pani Mieczysławy siedzi moja Mama, a nad nią, nieco z prawej, ja wystawiam głowę. Pozostałych osób, niestety, nie znam.

Mieczysława opiekowała się przez długi czas na Skałce Emilem, bratem O. Paschalisa, poważnie chorym w związku z powikłaniami po zapaleniu stawów. Próbowałem się z Emilem zaprzyjaźnić, ale nie było to łatwe, bo miał duże trudności z wymową. Ale opieka nad nim, wymagająca dużo zabiegów i wysiłku, świadczyła dobitnie o zaletach charakteru gospodyni Skałki. Inną osobą mieszkającą na stałe na Skałce była Agnesia, która również często poważnie chorowała, ale była bardzo pracowita i niezwykle oddana p. Mieczysławie, służąc jej pomocą na miarę skromnych z uwagi na wiek i stan zdrowia możliwości.

 

Paschalis nie był jedynym franciszkaninem, z którym zaprzyjaźniłem się (jeśli można użyć tego słowa dla określenia relacji dorosłych z dzieckiem) wówczas w Dursztynie. W dursztyńskim klasztorze, wybudowanym jeszcze przed wojną, latem odpoczywali franciszkańscy klerycy. Szczególną sympatią obdarzali mnie br. Albin Sroka, późniejszy autor książki „Franciszkanie w Dursztynie na Spiszu” oraz br. Jan Grabowski.

Wizyta o. prowincjała. – Jak widać, miałem dobre relacje z dursztyńskim klasztorem, skoro dostąpiłem zaszczytu figurowania na owym zdjęciu.
Przyjaźniłem się w szczególny sposób z dwoma klerykami, Janem i Albinem; obydwaj są na tej fotografii. Jan stoi trzeci od prawej w górnym rzędzie, natomiast Albin, jeśli mnie pamięć nie myli, siedzi pierwszy od prawej (stoję za jego plecami).

Chodziłem z nimi na spacery i dużo rozmawialiśmy, często na poważne tematy. Zapamiętałem jedną z rozmów, podczas których br. Albin wyjaśniał mi dlaczego ks. Piotr Skarga nie został jeszcze beatyfikowany. Z kolei br. Jan podzielał moje zamiłowania muzyczne i często grał dla mnie na akordeonie.

Dostałem od br. Jana jego fotografię z dedykacją, ponadto uczestniczyłem wraz z Mamą w jego święceniach w czerwcu 1959 r. w Krakowie. Święcenia te otrzymał z rąk ówczesnego krakowskiego sufragana, ks. bpa Karola Wojtyły, i dopiero po latach uprzytomniłem sobie, że miałem zaszczyt uczestniczyć w uroczystości z udziałem przyszłego Papieża wyniesionego następnie na ołtarze.

W okresie pomieszkiwania na Skałce miałem okazję poznać bliżej  Mieczysławę Faryniak, naszą ówczesną gospodynię. Zwana przez mieszkańców Dursztyna „Panią ze Skałki” była prawdziwie „dobrym duchem” Dursztyna i jego społeczności, chociaż jej postawa, stanowcza i czasami nieco apodyktyczna, nie wszystkim się podobała. Wówczas nie zdawałem sobie sprawy, jaki miała wpływ na mieszkańców Dursztyna, a w szczególności na dzieci, często zaniedbywane w swoim rozwoju umysłowym i duchowym. P. Mieczysława z wielkim poświęceniem oddawała się pracy wychowawczej i jej zasługi w tym względzie były ogromne.

W czasie pobytu na Skałce spotkałem także osoby, które p. Mieczysławie zawdzięczały szczególnie dużo. Mam na myśli Ewę Rajec, Żydówkę ocaloną jako małe dziecko w okresie okupacji przez p. Faryniak i współpracującą z nią w tym szlachetnym dziele mieszkankę Dursztyna Helenę Sowę. Ewa odwiedziła wówczas Skałkę wraz z ojcem; przyjechali ze Słowacji i ta ich wizyta była dla mnie ważnym doświadczeniem, pozwalającym mi lepiej poznać i docenić wielkie zalety charakteru p. Mieczysławy. Pani ze Skałki była także osobą nie pozbawioną poczucia humoru. Pamiętam, że z uśmiechem pokazywała nam, tj. mojej Mamie i mnie, kopertę naznaczoną wieloma stemplami urzędów pocztowych radzieckiej Ukrainy (Kijowa, Lwowa i wielu innych miast tego regionu), opatrzoną adnotacją „adresat nieznany”. Okazało się, że podczas pobytu poza Dursztynem p. Mieczysława wysłała do tej wsi list z dopiskiem na kopercie „na Ukrainie”, mającym ułatwić listonoszowi odszukanie adresata. Rzecz w tym, że skrajną część Dursztyna często miejscowi nazywali właśnie „Ukraina”, i to było przyczyną tego zabawnego nieporozumienia, a owa koperta stanowiła jego cenną pamiątkę i jednocześnie świadectwo „sumiennego” działania poczty nie tylko polskiej, ale również radzieckiej.

Po zmianie naszej dursztyńskiej kwatery, o czym wcześniej wspomniałem, moje wakacje znacznie zyskały na atrakcyjności. Miałem towarzystwo dzieci Horników, tj. Karola, mojego rówieśnika, młodszej nieco Zosi i jeszcze sporo młodszego Mariana. Zwłaszcza Karolowi zawdzięczałem wprowadzenie mnie do „towarzystwa”, z którym często pasałem krowy i wędrowałem po okolicy. Mile wspominam posiłki przy ognisku, na które składał się pachnący chleb nasączony stopioną nad ogniem słoniną.

Z wdzięcznością wspominam serdeczność, z jaką spotkałem się (podobnie zresztą jak moi rodzice) w domu Horników. P. Marysia traktowała mnie jak syna i rozpieszczała swoimi smakołykami, m.in. ciastem biszkoptowym pieczonym przy użyciu niewiarygodnej wprost ilości jajek. Uwielbiałem pieczony przez nią chleb oraz „grulownik”, piłem mleko od jednej tylko, ulubionej przeze mnie krowy, zwanej Maliną, której przychylność pozyskiwałem podtykając jej bardzo często rozmaite krowie przysmaki. Niestety żywot Maliny dość szybko się skończył po konsumpcji przez biedne zwierzę zapewne smacznej, ale wilgotnej od rosy młodej koniczyny.

Byłem również pupilem p. Józefa Hornika, który pozwalał mi na różne fanaberie, w tym powożenie furmanką zaprzęgniętą w poczciwą Baśkę, kobyłę liczącą około dwudziestu wiosen, która była dla mnie nadzwyczaj wyrozumiała. Dowodem tego było zdarzenie, które długo wspominałem z dumą. Hornikowie pojechali całą rodziną do Nowego Targu, a ja, widząc nadchodzącą burzę, zwiozłem samodzielnie z pola resztki siana. Nie był to zaiste wielki wyczyn wobec faktu, że Baśka sama trafiała do swojego obejścia i furman był dla niej całkowicie zbędnym dodatkiem. Ale duma pozostała, ugruntowana jeszcze komplementami gospodarzy.

Druga fotografia zrobiona jest w miejscu, które Pani zapewne dobrze zna, więc nie będę je wskazywał; zakonnika również nie muszę Pani przedstawiać. Jak Pani widzi skrzypce były moim nieodłącznym atrybutem podczas wakacji w Dursztynie. W dolnym rzędzie, obok dziewczynki stoi Maniuś Hornik ("od Kaźmierka").
Fotografia wykonana w dawnej kaplicy św. Antoniego. Zakonnik to o. Paschalis Gryguś. – Skrzypce były moim nieodłącznym atrybutem podczas wakacji w Dursztynie. W dolnym rzędzie obok dziewczynki stoi Maniuś Hornik (“od Kaźmierka”).

Wypada wspomnieć, że jako uczeń szkoły muzycznej w Bielsku-Białej nawet w wakacje nie rozstawałem się ze skrzypcami. Bywało że grałem w kościele, ale także przy innych okazjach. Właśnie tutaj, w Dursztynie, grą na skrzypcach zarobiłem pierwsze w mym życiu pieniądze, a okazją do tego zarobku była wizyta pewnej Amerykanki rodem z Dursztyna (nazwiska nie zapamiętałem), której powitanie we wsi „uświetniłem” grą przy specjalnie wybudowanej na tę okoliczność bramie powitalnej.

Hojna emigrantka nagrodziła ten występ kwotą 100 zł, co stanowiło dla mnie wówczas prawdziwy majątek. Na co przeznaczyłem to moje pierwsze w życiu honorarium, także niestety nie pamiętam.

Rodzice bardzo lubili zbierać grzyby i z zapałem oddawali się temu zajęciu, w którym i ja im zazwyczaj towarzyszyłem. Najczęściej chodziliśmy za Wichrówkę, ale trzeba powiedzieć, że w rydze obfitowały również okolice Skałki i nie trzeba było daleko chodzić, by przynieść do domu pełny koszyk. Niestety, podczas poszukiwań grzybów niedaleko Wichrówki Tato zgubił swój pamiątkowy, kieszonkowy zegarek m-ki Omega. Poszukiwania trwały kilka dni i nie przyniosły rezultatu. Widać ktoś inny ucieszył się wówczas z udanego „grzybobrania”.

Kierownikiem szkoły w Dursztynie był w tych latach Andrzej Chowaniec. Czasami latem odwiedzał Horników, u których mieszkał przed wybudowaniem szkoły, do której następnie wraz z żoną, także nauczycielką, się przeniósł. Zapamiętałem go jako postawnego mężczyznę z bujną, rudą czupryną. Miał tubalny, „belferski” głos i często się uśmiechał. Z Dursztyna przeniósł się do Rogoźnika, skąd pochodziła jego żona i osiadł tam na stałe. Po latach dowiedziałem się, że był kuzynem ks. Józef Tischnera, z którym był dosyć blisko związany zarówno w dzieciństwie, jak i w latach późniejszych.

Pobyty w Dursztynie dawały okazję do zbliżenia się do przyrody, podziwiania jej piękna w szczególnej, niepowtarzalnej odsłonie. Teraz, po latach, lepiej rozumiem fascynację tym miejscem p. Mieczysławy i jestem Jej wdzięczny za to, że skłoniła moich Rodziców, by Dursztyn poznali, a w konsekwencji pokochali, podobnie jak ja.

Mieczysława Faryniak bardzo ceniła moich Rodziców, o czym przekonałem się po latach czytając  list, jaki od niej otrzymałem po śmierci Ojca w 1983 r. (Mama zmarła już wcześniej, w 1962 r.). Napisała w nim m. in.: „Skończyła się jego męka tego życia. Przed sobą wysłał do Boga  wiele, wiele czynów miłości. Ponieważ w naszym Credo  jest zdanie: „wierzę w świętych obcowanie”, to tam spotkał się już z Twoją szlachetną Mamą, bo razem pięknie żyli na tej ziemi”.

Gdy w okresie nauki w liceum przestałem Dursztyn odwiedzać, to miałem o nim wiadomości od mojego Taty, który tam nadal spędzał lato. Pomagał też w drobnych pracach  budowlanych siostrom Niepokalankom, które osiadły na Skałce, tak jak to sobie wymarzyła p. Mieczysława. Gdy siostry dowiedziały się, że Tato jest specjalistą w dziedzinie ciepłownictwa, poprosiły go o pomoc przy remoncie sieci grzewczej w Szymanowie, gdzie spędził ponad tydzień nadzorując prace prowadzone w tym zakresie. Wspominał potem swoje kontakty z przeoryszą, pochodzącą z arystokratycznego rodu Sapiehów, bliską krewną zmarłego w latach 50. XX w. metropolity krakowskiego. Szczególnie imponowało mojemu Ojcu to, że gdy załatwiał sprawy związane ze wspomnianym remontem, siostra przełożona woziła go po Warszawie sama prowadząc samochód dostawczy, co w owych czasach było rzeczą raczej niezwykłą.

Po okresie dzieciństwa moje kontakty z Dursztynem aż do roku 1995 były sporadyczne. Raz odwiedziłem odpoczywającego tam Ojca w 1971 r. i przy tej okazji zostałem na Skałce obdarowany mającym formę maszynopisu zbiorem wierszy p. Mieczysławy zatytułowanym „Tatry”,  opatrzonym odręczną dedykacją: Kochanemu Józiowi Figlowi ten pierwszy zbiór wierszy o Tatrach ofiaruje Mieczysława Faryniak, przyjaciółka Jego Mamy.

Innym razem odwiedziłem Dursztyn w sierpniu 1979 r. przy okazji urlopu spędzanego z żoną i roczną córeczką w Rabce. Stawiłem się oczywiście na Skałce i było to moje ostatnie spotkanie z Mieczysławą Faryniak. Cieszyłem się wówczas bardzo z tego, że poznała moją rodzinę.

Moją fascynację Dursztynem starałem się przekazać moim dzieciom, Kasi i Adamowi. W latach 1995-2001 corocznie spędzałem z rodziną urlop w Dursztynie, a moimi gospodarzami była rodzina Kaczmarczyków, z p. Grażyną z domu Hornik, córką p. Marysi Hornikowej, naszej dawnej gospodyni. I tak nasza rodzinna historia związana z Dursztynem zatoczyła koło. Warto może przy tym wspomnieć, że w 1995 r. miałem okazję spotkać O. Paschalisa, który przyjechał w odwiedziny do Dursztyna z USA, gdzie mieszkał od wielu lat. Spotkanie było wzruszające, chociaż ze smutkiem stwierdziłem, że pamięć zakonnikowi już nie dopisywała w takim stopniu, jakbym tego pragnął.

Te późniejsze pobyty uświadomiły mi, jaką zmianę przeszła spiska wieś pod koniec XX wieku. W latach 50. żyło się w Dursztynie bardzo skromnie; zwlaszcza doskwierał brak elektryczności, doprowadzonej dopiero około 1962 r. Jedyną łącznością ze światem było wówczas radio na baterie należące do O. Juliana, proboszcza, który dzielił się z moimi rodzicami najświeższymi wiadomościami z Radia „Wolna Europa”. Czerpaliśmy ponadto wiedzę mocno okraszoną propagandą z czasopisma „Gromada Rolnik Polski”, prenumerowanego przez naszego gospodarza Józefa Hornika. Trzeba jeszcze podkreślić, że w latach 50. byliśmy prawie jedynymi letnikami w Dursztynie (nie licząc, rzecz jasna, kleryków franciszkańskich), co sprawiało, że ta wieś, dla której pojawienie się samochodu było sensacją, zdawała nam się oazą ciszy i spokoju, miejscem umożliwiającym prawdziwie bezpośredni kontakt z pięknem przyrody. Natomiast Dursztyn odkrywany przez mnie na nowo ukazał mi całkiem inne oblicze tej niezasobnej niegdyś wsi, do której moi rodzice w ramach pomocy wysyłali paczki m. in. z odzieżą dla dorosłych i dzieci. W drugiej połowie lat 90. dursztyńscy gospodarze dysponowali już kosztownymi maszynami rolniczymi i często własnymi samochodami, a ich domy świadczyły dobrze stanie majątkowym właścicieli. Ponadto wieś otoczona była wieloma domami letniskowymi wybudowanymi przez osoby z różnych stron Polski. Osobiście przyjąłem tę zmianę jako zjawisko ze wszech miar pozytywne, chociaż znając dobrze Panią ze Skałki mogłem przypuszczać, że nie była to metamorfoza, którą byłaby gotowa w pełni zaakceptować. To już nie był ten Dursztyn z 1935 r., który Mieczysławę Faryniak tak oczarował, że zmienił całkowicie jej życie.

Nawiązując na koniec do mojej rodziny, cieszę się, że zarówno córka, jak i syn mają sentyment do Dursztyna; syn bywał tu kilkakrotnie  jeszcze niedawno przy okazji swoich wypadów na narty do Białki Tatrzańskiej. Ja odwiedziłem Dursztyn przed ośmioma laty z żoną i naszą małą, dwuletnią wówczas wnuczką. Liczę na to, że i ona będzie tu wracać.

Józef Figiel

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*


dziewiętnaście + 14 =