Kiedy nikt nie chciał wziąć do siebie małej Evy, ona jedna wyciągnęła ręce. Wiedziała, co jej za to grozi. Kara mogła być bardzo dotkliwa.
25 lutego 2017 r. minęły dokładnie 32 lata od śmierci Heleny Sowy z Dursztyna – kobiety niewielkiej postury, ale za to ogromnego serca.
Urodziła się 23 grudnia 1907 r. w Dursztynie w rodzinie Sołtysów (od Polki). Najprawdopodobniej ok. 1930 r. wyszła za mąż za 2 lata starszego od siebie Walentego Sowę (od Findury), który – tak jak ona – pochodził z Dursztyna. W 1931 r. na świat przyszedł ich pierwszy syn – Paweł. A po nim, średnio co 2 lata, urodzili się jeszcze: Anna, Michał i Maria. Małżeństwo nie było zamożne. Żyło ze skromnej gazdówki i z tego, co udało się dorobić w dursztyńskim dworze lub w okolicy.
Jesienią 1935 r. przybyła z Bielska Białej do wioski Mieczysława Faryniak – 32-letnia emerytowana urzędniczka bankowa, która u stóp Czerwonej Skały postanowiła wybudować chatkę i w niej zamieszkać. Ludzie różnie patrzyli na przybyszkę: jak na miejskie dziwadło, ekscentryczną panienkę lub kogoś, kto nie do końca wie, co robi. W tę pierwszą Wigilię w Dursztynie tylko Helena Sowa pomyślała o osamotnieniu osiadłej na Skałce kobiety, która tak potem o tym napisała:
– Pierwsze Boże Narodzenie spędziłam w chatce – stajence. Weszli do niej z życzeniami dwaj gospodarze z Dursztyna: mąż i szwagier Heleny od Findury, miłej kobiety, którą poznałam (…). Ona to posłała tych ludzi do mnie z życzeniami (…). Gospodarze podali mi talerz z gęsiną, wątróbką i łatką gęsią, dali spiski kołacz, trochę krup z własnego jęczmienia, a przy tym wypowiedzieli życzenia.
Zażyłość pomiędzy Heleną a Mieczysławą z roku na rok stawała się co raz większa. Zaprzyjaźniły się ze sobą tak bardzo, że kiedy w 1936 r. Helenie urodził się drugi syn Michał, to właśnie Mieczysława trzymała go do chrztu. Zawsze mogły na sobie polegać i odwiedzały się bardzo chętnie.
W 1940 r. w życiu Heleny źle się podziało. Jej mąż Walenty podczas wycinki w lesie mocno się nadwerężył. – Zerwał się. A że nie było wtedy tak łatwo dostać się do lekarzy, po kilku miesiącach umarł – opowiada wnuk Walentego Zdzisław Sowa. – W chwili śmierci miał ledwo 35 lat, a moja babcia 33.
Trwała wojna. Na zajętym przez Słowację Spiszu nie było tak niebezpiecznie, jak na pobliskim Podhalu, ale i tak strach i niepewność jutra często zaglądały ludziom w oczy. Sytuacja wdowy była nie do pozazdroszczenia. Najstarszy syn miał 9 lat, a najmłodsza córeczka ledwo 2. Helena sama pracowała więc w stajni i sama chodziła na zarobek do dworu. – Babcia, choć miała taką możliwość, nie chciała wyjść za mąż po raz drugi – opowiada Małgorzata Iglar. – Nie w głowie jej byli swaci. Najważniejsze były jej dzieci. Pomagała, jak mogła rodzina, dalej była gazdówka i jakoś to szło do przodu.
W 1944 r., kiedy mieszkający na Spiszu Żydzi byli wywożeni do pobliskiego Czorsztyna, a stamtąd dalej na śmierć, Helena stanęła przed trudnym zadaniem. W pewien wrześniowy dzień przyszła do niej Pani ze Skałki z niezwykłą i niebezpieczną prośbą. Chciała, by jej kumotra wzięła do siebie na wychowanie 2,5-letnią żydowską dziewczynkę o imieniu Eva. Rodziców małej ukrywała na Skałce, lecz istniała obawa, że płacz dziecka zdradzi kryjówkę dorosłych, dlatego chciała umieścić ich córeczkę wśród innych dzieci. Zaskoczona tą prośbą Helena poprosiła o czas do zastanowienia. Wiedziała, że jeśli się zgodzi, jej samej i jej rodzinie grozi śmierć. Po całym dniu namysłu odpowiedź była odmowna.
Dochodziły ją potem słuchy, że Faryniakowa szukała pomocy także u innych. Wiedziała, że przeszła z tym dzieckiem kilka wsi. Nikt nigdzie nie chciał otworzyć serca. Nikt nigdzie nie chciał wziąć małej do siebie. Widywała później Evę w kościele. Mała wierciła się niemiłosiernie, zwracając uwagę innych, a jej opiekunka była już u kresu sił. Wtedy tknięta jakimś wzruszeniem, nie zważając na to, co jej grozi, postanowiła przygarnąć Evę.
Dziewczynka przebywała u niej od jesieni 1944 do lutego 1945 r. – Ludzie wiedzieli, że tutaj jest, ale nikt nie doniósł o tym Niemcom – podkreśla synowa Heleny Józefina Sowa. – Któregoś dnia, kiedy teściowa z dziećmi i innymi zbierała na krempaskim ziemniaki, mała nagle zaczęła wykrzykiwać: „Mamićka, tatićko” – wskazując na pobliski las. Przechodzili tamtędy, kryjąc się przed wzrokiem ludzi, jej rodzice. Dziecko ich jednak dojrzało.
Czy to doświadczenie tak ofiarnego miłosierdzia, czy częsty kontakt z Panią ze Skałki sprawiły, że Helena Sowa wstąpiła też do III Zakonu św. Franciszka? – A może jedno i drugie! – Lubiła się modlić. Była bardzo dobrą, cichą, kochaną kobietą – wspomina Józefina Sowa. – Nigdy się nie kłóciłyśmy. Miałam najlepszą teściową pod słońcem – zapewnia.
Pomimo niełatwego życia, ciężkiej pracy i trudnych życiowych doświadczeń Helena Sowa dożyła 78 roku życia. Właściwie nie chorowała, choć kiedyś rogiem przebódł ją spłoszony jeleń i trzeba było nawet założyć szwy. – Swoją śmierć jakoś dziwnie przeczuła. Właściwie to się na nią przygotowała – – wspomina Józefina. – Wracałyśmy z modlitwy u trumny naszej krewnej. Powiedziała mi wtedy, że ona pójdzie za ujną. Wieczorem poprosiła o wodę i mydło, a następnego dnia już nie wstała z łóżka. Pochowaliśmy ją na jej życzenie w czarnym swetrze, który kiedyś dostała od Evy.
O bohaterstwie i poświęceniu Pani ze Skałki, która wzięła na przechowanie Żydów, dużo się pisało, lecz o heroizmie tej skromnej kobiety prawie nic. Dostrzega je jednak wyraźnie autorka książki Tchnienie Ducha spoczęło na tej Skałce Krystyna Szewc z Ruchu Światło-Życie.
– Helena Sowa była prostą, skromną, kobietą, o pięknej, franciszkańskiej duszy – wspomina autorka. – Ważnym czynem jej życia było to, że podczas wojny, będąc wdową z kilkorgiem dzieci, przyjęła na “przechowanie” żydowską dziewczynkę. I to, że już w p i e r w s z e Boże Narodzenie, które Mieczysława Faryniak spędziła w swojej pustelni, to właśnie ona posłała do niej swoich bliskich. Także fakt, że Mieczysława została poproszona o bycie chrzestną matką syna Heleny – a na imię dano mu Michał (od św. Michała Archanioła, patrona pustelni na Skałce) też świadczy o wartościach, którymi kierowała się w życiu Helena. Jednym słowem była to na wskroś dusza chrześcijańska i rodzina Sowów może się nią tylko chlubić – podsumowuje Krystyna Szewc.