Zespół “Dursztynianie” we wspomnieniach Roberta Cudzicha

W latach 1987-1992 działał w Dursztynie zespół regionalny o nazwie “Dursztynianie”. O to jak powstał, skąd czerpał inspiracje do tworzenia programu artystycznego i dlaczego zakończył swoją działalność, zapytałam jego członka i współprowadzącego – pana Roberta Cudzicha.

K. W.: Panie Robercie, wiem, że na przełomie lat 80. i 90. działał u nas zespół regionalny o nazwie „Dursztynianie”. Grupa była dość obszerna, bo w jej skład wchodzili starsi, młodzież i dzieci. Na starych kasetach VHS łatwo można  rozpoznać twarze obecnych 30, 40, 50 i 60-latków. Czy mógłby Pan przybliżyć nam kulisy powstania tego zespołu i atmosferę towarzyszącą jego założeniu?

R. C.: Tak, rzeczywiście, mieliśmy taki zespół. Działał, o ile sobie przypominam w latach 1987 – 1992. Wszystko zaczęło się od Sióstr Niepokalanek – s. Julity i s. Beniaminy. To one swoim zaangażowaniem i charyzmą pociągnęły nas do stworzenia czegoś nietuzinkowego – innego niż zwykle! Zaczęło się od misterium Ostatniej Wieczerzy.

K. W.: Ostatniej Wieczerzy? Nie rozumiem...

R. C.: Na prośbę siostry Julity młodzi mężczyźni z Dursztyna (w tym również ja) zaangażowali się w odegranie w Wielkim Tygodniu sceny z wieczernika. W przedsięwzięciu tym wzięło udział wiele osób. Był podział na role, stosowna sceneria i stroje. Szyła je siostra Julita. Zgodziłem się zagrać Pana Jezusa… Do dziś pamiętam tamtą atmosferę. Kościół, ławki ułożone tak, jak mogły stać w wieczerniku i my… grający scenę łamania chleba. Jest takie miejsce w Ewangelii wg św. Jana, w którym Jezus po spożyciu Paschy namawia uczniów do odśpiewania hymnu. Zrobiłem wtedy tak samo. Zaintonowałem parę nisko brzmiących dźwięków opartych na pentatonice i skali hebrajskiej, a chłopcy z Dursztyna z właściwą sobie siłą i muzykalnością je rozwinęli… Do dzisiaj pamiętam ten moment. Przeżycie było ogromne!!

K. W.: To był Wielki Tydzień, a potem?

R. C.: Potem nie interesowałem się już tematem. Zrobiłem swoje, miałem zresztą inne zajęcia i inne problemy. Siostra Julita nie ustawała jednak w dążeniach. Zapamiętałem ją jako osobę bardzo szczególną – niezwykle pokorną, a zarazem przepełnioną ogromną energią organizacyjną i twórczą. Ziarno przez nią posiane zaczęło kiełkować… Uczestnicy tamtego misterium, a także panie, które już wcześniej z sukcesem reprezentowały Dursztyn na występach i konkursach potraw regionalnych organizowanych w Łopusznej oraz nasza cudowna dursztyńska młodzież wieczorami spotykali się dalej – tym razem przy śpiewie i muzyce ludowej.

K. W.: Jak Pan wytłumaczy ten poryw serca? Nie jest chyba łatwo namówić grupę osób do porzucenia swoich zajęć i przyzwyczajeń po to, by oddać się jakiemuś niematerialnemu dziełu?

R. C.: Ja to widzę inaczej. Wszyscy, którzy zaangażowali się w misterium a następnie w tworzenie zespołu, byli przesiąknięci chęcią pokazania swoich emocji na zewnątrz. Widać było autentyczny zapał do tego, by dzielić się tym, co dobre. Paradoksalnie: ten, kto być może nie brylował na co dzień, na scenie stawał się innym człowiekiem: swobodnym i pewnym siebie. Miała w tym zasługi pani Mieczysława Faryniak. To ona, od maleńkości wpajała dursztyńskim dzieciom zamiłowanie do piękna i sztuki, a także do wspólnego przeżywania wiary i dobrych rzeczy.

K. W.: Tak, czytałam jej pamiętniki i z nich wiem, że często prowadziła dzieci do kapliczek lub przyjmowała u siebie na Skałce po to, by odgrywać z nimi misteria z życia świętych.

R. C.: Pani Mieczysława przygotowała grunt pod to, co dostrzegały i umiały wykorzystać s. Beniamina i s. Julita. Ta kreatywność i Duch, jaki od dawna mieszkał na Skałce, były iskrami zapalającymi naszą chęć założenia zespołu. Do tworzącej się pod koniec lat 80. grupy dołączyłem i ja – świeżo upieczony mieszkaniec Skałki. Zająłem się muzyką. Zauważyłem jednak, że brakuje nam pogłębionej i usystematyzowanej wiedzy o zwyczajach, tańcach i przyśpiewkach charakterystycznych dla tej części Spisza. Na własną rękę chodziłem więc i pytałem starszych o to, jak się bawili, jak tańczyli i co śpiewali. Nadal mam wiele nagrań z tego okresu. Nieocenionym źródłem informacji była dla mnie Rozalia Waniczek, znana jako Babka z końca. Do dziś pamiętam, jak 91-letnia wówczas staruszka zerwała się z ławy, by zatańczyć mi taniec, o którym mówiła!! To było niezwykłe przeżycie! Opowiadała mi też o czasach jeszcze sprzed I wojny światowej, kiedy jako mała dziewczynka uczestniczyła w wiejskich potańcówkach.

K. W.: Repertuar i choreografia zaczęły powstawać, a stroje?

R. C.: Koszule i lajbiki szyła nam siostra Julita. Ze strojami kobiecymi nie było większych problemów, ale męskie, bardziej kosztowne spędzały nam sen z powiek. Wtedy przyszła pomoc z zewnątrz. Ojciec Paschalis ze Stanów Zjednoczonych – duchowy wychowanek pani Mieczysławy – przysłał nam pewną pulę pieniędzy. Za te środki zamówiłem u nowotarskich rzemieślników kapelusze i buty z cholewami. Te buty – wierna kopia elementu dawnego stroju spiskiego do dziś stanowią ozdobę dursztyńskich strojów męskich. Niestety, kapelusze i lajbiki były jedynie stylizacją – tylko na nie było nas wówczas stać! Największy problem mieliśmy jednak z portkami wyszywanymi spiskimi parzenicami. Musieliśmy pożyczać je z innych wsi. Pomimo tych niedogodności wreszcie wyglądaliśmy ludowo i w miarę tak samo.

K. W.: A występy? Braliście udział w jakichś konkursach?

R. C.: Tak, pierwsze takie większe przedsięwzięcie to Wesele spiskie. Pojechaliśmy z nim nawet do Nowego Sącza, do pani Mieczysławy Faryniak. Odgrywliśmy je też później w Zakopanem, Nowym Targu i w kilku innych miejscowościach. Potem były Śpiskie Zwyki w Niedzicy, na których pani Kaczmarczykowa zajęła I miejsce za śpiew. Po drodze były jeszcze inne konkursy. Później przyszła kolej na nagrania – między innymi te, które zamieściła pani na stronie: Wigilię, Ogrywanie moji i tańce za wsią. Robiliśmy je dla ojca Paschalisa, żeby pokazać, że nie próżnujemy i dobrze wykorzystujemy jego dary. Przez krótką chwilę marzył nam się nawet wyjazd do Ameryki… taki amerykański dream 🙂

K. W.: Jak Pan podsumowuje tamten okres? Co ciągnęło was do tego, żeby być razem?

R. C.: Byliśmy wtedy innymi ludźmi, inne były rozrywki i dążenia. Starsi, młodzież i dzieci potrafili stanowić jedną, radosną gromadę. Było dużo śmiechu i zabawy, ale była też i modlitwa. Udział w konkursach uświadomił nam nasze słabe i mocne strony. Wreszcie mogliśmy przejrzeć się w oczach innych. Podglądaliśmy kroki, uczyliśmy się nowych układów. Czy to była rywalizacja? – Nie wiem! Raczej chęć doskonalenia swoich umiejętności. Do tego dochodziła jeszcze chęć bycia razem, tak zwyczajnie, po ludzku. Po latach widzę, że nie doceniałem wówczas fenomenu ludzi z Dursztyna. Jak żadni inni potrafią oni tworzyć silną, a zarazem piękną wspólnotę. Dziś wiem, że jest to możliwe dzięki ich szacunkowi dla najważniejszych wartości w życiu: wiary, Kościoła, ojca, matki i ciężkiej pracy. Dużo dobrego zrobił też dla nas ówczesny proboszcz, ojciec Apolinary Żak. Wiele mu zawdzięczaliśmy.

K. W.: A kto wchodził w skład tego zespołu?

R. C.: Absolutną grupą inicjatywną, fenomenalną pod każdym względem były panie: Helena Bratkowska, Maria Kaczmarczyk, Teresa Pitek i Maria Bigos, a z panów: Józef Sowa i Walenty Kaczmarczyk. Oni stanowili trzon zespołu i oni nadawali ton wszystkim wydarzeniom. Oczywiście zaraz po nich była świetna, bardzo zdolna młodzież dursztyńska. Mieliśmy też nowo utworzoną kapelę, z którą uczyliśmy się grać muzykę spiską. Wszystkich można rozpoznać na filmach, które prezentuje pani na stronie.

K. W.: Panie Robercie, muszę zadać to pytanie: Dlaczego nie przetrwaliście próby czasu? Tyle udało Wam się osiągnąć, zwłaszcza w tej sferze duchowej! Co się wydarzyło?

R. C.: No i tu jest problem. Nie bardzo pamiętam. W tamtym czasie rodziły się nasze kolejne dzieci. Do tego dochodziła prozaiczna konieczność utrzymania rodziny. Miałem też dużo obowiązków w pracy w dursztyńskiej szkole. Coraz mniej czasu mogłem poświęcić zespołowi. Z innymi pewno było podobnie… Od 1992 roku wraz z przyjaciółmi założyliśmy zespół New LifeM. Wyjazdy, koncertowanie, sama pani rozumie… Coś musiało ucierpieć. Nie ujmowałbym tego jednak w kategoriach porażki czy nieprzetrwania. Myślę, że obecnie istniejący zespół ,,Honaj,, w całej rozciągłości podejmuje te tradycje z lat 90. Praca pana dyrektora Wojciecha Sołtysa, jego małżonki Stanisławy, a przede wszystkim ich córki Ilony Babiak wydaje wspaniałe rezultaty! Obecny zespół znany jest już w wielu miejscach – tak w Polsce, jak i za granicą. Wielki szacunek należy się też wieloletniemu nauczycielowi muzyki i gry na skrzypcach, panu Leszkowi Szewczykowi z Łopusznej, który znakomicie wyszkolił kilku dursztyńskich muzyków. Osobnego podkreślenia wymaga również nieoceniony wkład pani Marysi Wnęk z Krempach, która uczyła nas tańca i śpiewu spiskiego. W świetle wszystkich tych szczegółów śmiało mogę zacytować jedną z dursztyńskich przyśpiewek: tu śpiyw tóniec, muzyka nigdy nie zaginie…

K. W.: Serdecznie dziękuję Panu za spotkanie i za rozmowę!