Cudna zimowa kraina, miód widoki, a na szczycie dosłownie “żeniące się diabły” – tych i innych emocji dostarczyła nam zimowa wyprawa na Babią Górę zorganizowana przez zarząd Fundacji Dunajec.
Wycieczkę poprowadził doświadczony przewodniki górski, a zarazem prezes fundacji i właściciel gospodarstwa agroturystycznego w Hubie Zbigniew Konopka, któremu towarzyszyły dwie córki – starsza Karolina i młodsza, tryskająca niespożytą energią Weronika. I choć prognozy pogody początkowo nie napawały optymizmem i wiele wskazywało na to, że imprezę trzeba będzie odwołać, to w przeddzień wyprawy, tj. w piątek 5 marca pojawiły się nadzieje na przejaśnienia. Koniec końców uzbierała się kameralna 10-osobowa grupka, w tym mocna, 4-osobowa reprezentacja Dursztyna 🙂 – Im nas więcej, tym większe prawdopodobieństwo, że w razie czego będzie większa motywacja, żeby nas szukać i łatwiej będzie nas znaleźć – z właściwym sobie humorem podsumował ten fakt Zbigniew Konopka.
Studnia dla Polaka
O idei, dla której powstała Fundacja Dunajec, pisałam już w artykule pt. Słodkie pomaganie. Dodam, tylko że organizowane przez zarząd fundacji takie 1-dniowe wycieczki również mają za zadanie niesienie pomocy Polakom żyjącym na Kresach. – Jeśli chodzi o koszty, to nie ma ustalonego cennika, będziemy podczas wycieczki zbierać dobrowolne datki, które będą przeznaczone na wiercenie studni na Kresach. Jeśli więc ktoś nie zabierze z sobą portfela, niech nie rozpacza, można przekazywać pieniądze on-line, bezpośrednio na konto fundacji – pisali na swojej stronie organizatorzy wyprawy. Bo Zbigniewowi Konopce, Marcinowi Kani, Andrzejowi Różyńskiemu i innym osobom zaangażowanym w pracę fundacji, bardzo leży na sercu los rodaków żyjących za naszymi wschodnimi granicami – zwłaszcza na Litwie czy Białorusi. – W tych ludziach – dorosłych i dzieciach – jest ogromny potencjał. Mówią po polsku, litewsku, białorusku, rosyjsku, a nie daje im się szerszych możliwości i uczciwych szans na rozwój. Mieszkają w strasznych warunkach, często bez wody, a wydaje się, że jedyną ich „winą” jest to, że czują się Polakami – wyjaśniał z pasją prezes Konopka.
Komu w drogę, temu…
Zdobywanie najwyższego szczytu Beskidu Żywieckiego, Matki Niepogody, Wielkiej Kapryśnicy, Królowej Beskidów, a potocznie rzecz biorąc, Babiej Góry, rozpoczęliśmy w sobotę 6 marca od Przełęczy Krowiarki. Po szybkim przegrupowaniu, cyknięciu pamiątkowej foteczki, założeniu raków i raczków, wyruszyliśmy w trasę. Czołem wycieczki (podobno zawsze giną przody) był oczywiście przewodnik, tyły zamykał mieszkający od kilku miesięcy w Dursztynie Andrzej Różyński z żoną Barbarą, a ja i mój brat Marek plątaliśmy się gdzieś pośrodku 🙂 To, co od razu mnie uderzyło, to niezwykłe zimowe widoki: skarłowaciałe drzewka pokryte lodem i śniegiem, wysmagane wiatrem misterne, zimowe twory, a wszystkie je żywcem można by przenieść na plan filmowy “Królowej śniegu”. Nigdy nie byłam w górach zimą – tego więc, co teraz widziałam, nie dało się z niczym porównać!
Sokolica
Pierwszy postój na podziwianie widoków i łyk gorącej herbaty urządziliśmy sobie na położonej na wys. 1367 m n.p.pm. Sokolicy. Jak tłumaczył to Zbigniew Konopka, nazwa Sokolica jest najprawdopodobniej przekłamana, gdyż wbrew temu, co sądzili dawni mieszkańcy okolic Babiej Góry, w obrębie tej skały nie gnieździły się wcale sokoły. – Były to inne ptaki drapieżne, najprawdopodobniej orły. Ale że nazwa Sokolica – od słowa sokół – brzmiała ładnie, więc taką sobie wybrali, choć słuszniejsza byłaby chyba Orlica… Po cyknięciu pamiątkowego zdjęcia z miejsca, które już leżało wyżej niż znany nam dobrze Turbacz, ruszyliśmy z zapałem dalej.
Większy ziąb i mocniejsze podmuchy wiatru odczuliśmy już na następnej kulminacji masywu Babiej Góry, czyli na położonej na wys. 1519 m n.p.m. Kępie. Już tam obrany ze skórki banan zamieniał się w lody bananowe, choć widoczność wciąż była bajeczna! Nie napawało jednak optymizmem to, co wciąż było przed nami. Wierzchołek masywu Babiej Góry i leżący poniżej niego Gówniak tonęły w zawiei i zamieci śnieżnej.
Diabelskie wesele
Ten, kto szczyt Babiej Góry nazwał Diablakiem, doskonale wiedział, co robi. Pokonanie ostatnich 200 m w pionie od Kępy było dla nas nie lada wyzwaniem. Kto mógł, chował się w czeluściach założonego na szyję komina lub – tak jak ja – docenił walory maseczki 🙂 Zacinało śniegiem, wiało, widoczność ograniczała się dosłownie do kilku metrów przed nami. – Jakby same diabły się tu żeniły – to skojarzenie nasunęło mi się jakoś tak samo od siebie… W tych trudnych dla dorosłych warunkach, niezwykła energią i dziecięcą witalnością wykazała się 8-letnia Weronika, która chochole postaci pokrytych lodem drzewek wykorzystywała jako tło do kreatywnych, pamiątkowych fotografii.
I kiedy wydawało się już, że nasza droga na szczyt nie będzie miała końca, zamajaczył “murek nadziei” lub po mojemu “murek ocalenia”. Pod usypanym przez jakąś dobrą ludzką ręką stertą kamieni już chroniła się reprezentacja towarzyszącej nam młodzieży. Tam, w wietrze, który nawet kanapki wyrywał z ręki, udało się nieco odsapnąć, rozgrzać zawartością termosów i doenergetyzować skostniałą czekoladą. Po obowiązkowym udokumentowaniu wyczynu dotarcia w warunkach zimowych na Babią (żeby nie było, że nas tam nie było), ruszyliśmy w dół w stronę Przełęczy Brona i dalej w stronę schroniska.
Gdzie są moje palce?
I jeśli sądziłam, że trudno już było, to się pomyliłam. Zejście okazało się gorsze niż wejście. Wiatr zrywał kaptury z głów, palce w dłoniach kostniały, rozwiane, pokryte szronem włosy zasłaniały prawie całkiem oczy… (Kiedy nauczę się spinać te kłaki??). Rozpoczęła się dosłownie walka o przetrwanie. Choć miałam założone rękawice, zupełnie nie czułam palców… Liczyło się tylko jedno – nie wywinąć orła na oblodzonych skałach i jak najszybciej zejść na linię lasu. Dopiero tam, na spokojnie, przypomniałam sobie to, co o Babiej Górze mówił nam na wstępie nasz przewodnik. Że charakteryzuje się niezwykle kapryśną pogodą, że w jej obrębie miało miejsce kilka niewyjaśnionych katastrof lotniczych i że według dawnych podań na jej szczycie spotykały się czarownice, a według tych nieco nowszych historii Babia Góra wzięła swą nazwę od tego, że w szczelinach jej skał zbójnicy przetrzymywali swoje miłosne branki…
Kiedy dotarliśmy do Przełęczy Brona pogoda znów zaczęła się poprawiać. Nikt nie pamiętał już o trudach szczytowania. Zaczęła się przednia zabawa, bo stromizny aż do schroniska PTTK pokonywaliśmy najczęściej używając własnych siedzeń 🙂
Fundacja Dunajec już planuje kolejną wyprawę. O tym, gdzie i kiedy się ona odbędzie, poinformuję niebawem! Gorąco zachęcam, bo dla tych emocji – WARTO!!! Więcej informacji o samej działalności Fundacji na: https://fundacjadunajec.pl
Zdjęcia: Andrzej Różyński i Marek Pietraszek
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!