Odszedł o. Paschalis Gryguś

17 września, w święto Stygmatów św. Franciszka z Asyżu, dożywszy sędziwego wieku 94 lat, odszedł do Pana o. Paschalis Gryguś OFM.

O. Paschalis przyszedł na świat 22 lutego 1922 r. w. Krempachach jako ostatnie, dziewiąte dziecko Wojciecha i Anny z d. Hyła. Na chrzcie świętym rodzice dali mu na imię Wojciech. Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej jego i jego 4 braci i 4 siostry odumarła matka, a z ojcem, który wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, od dawna nie było kontaktu. W tej niełatwej sytuacji młodszymi dziećmi musiały zająć się starsze. Tak, jak mogła, pomagała też dalsza rodzina.

Szopka, pustelnia i pani Miecia

Z gromadki rodzeństwa z czasem ubyło brata i siostry. Oboje zmarli w młodym wieku. Starszemu od Wojciecha Emilowi nogi nagle zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Słabł coraz bardziej, aż wreszcie zupełnie przestał chodzić. To od niego 16-letni wówczas Wojciech usłyszał o pustelnicy z Dursztyna Mieczysławie Faryniak. Idąc do niej po raz pierwszy, jeszcze nie wiedział, jak wielki wpływ wywrze ona na dalsze jego życie.

Dowiedziałem się kiedyś od mojego brata Emila, że jego kolega ma śliczną szopkę, którą podarowała mu Pani ze Skałki. Postanowiłem wybrać się do pustelni, lecz Pani Mieczysławy nie zastałem. Była we wsi. Dość długo na nią czekałem. Kiedy się pojawiła, zobaczyłem na jej twarzy serdeczny uśmiech. Nikt do tej pory tak się do mnie pięknie nie uśmiechał. Zapytała o moje imię. Była przekonana, że mam do niej jakieś życzenie – wspominał tę pierwszą wizytę.

Życzenie, owszem, miał. Z całego serca, jak tamten chłopiec, pragnął dostać podobną szopkę. Mieczysława – podbudowana zbożnym marzeniem podrostka – niebo i ziemię poruszyła, żeby spełnić marzenie chłopca. A Wojtek – nawet, gdy szopkę już otrzymał – nadal przychodził na Skałkę. Aż wreszcie na niej zamieszkał.

– Pani ze Skałki wyprosiła u mojej bratowej to, że zamieszkałem u niej, a do rodziny do­chodziłem wówczas, gdy było dużo pracy w polu. A więc we żniwa i podczas wykopków – opowiadał o tamtych czasach. I tak było przez dwa lata.

Przebywając na co dzień z pustelnicą, młody Wojciech nabierał jej przyzwyczajeń. Często przez kilka dni zostawał sam, bo ona udzielała się w okolicy. W oddali trwała wojna, wielu potrzebowało pomocy. Nawet na przyłączony do Słowacji Spisz docierały echa destrukcyjnego konfliktu. Nie brakowało więc łez do otarcia i gąb do wykarmienia.

Wojna, wojsko i powołanie

W 1942 r. 20-letniego Wojciecha wcielono do wojska słowackiego. Był w piechocie i walczył na wschodzie Rosji.

– Dostałem się do niewoli w miejscowości położonej około 50 km od Moskwy – wspominał swoje wojenne losy. Potem przyszedł czas na partyzantkę i ukrywanie się w okolicach Jasła i Krosna.

Któregoś dnia razem z kolegą Janem Błachutem z Frydmana (ojcem późniejszego prowincjała o. Adama Błachuta), czując się Polakami, opuścili szeregi wojska słowackiego. Ryzykowali wiele, ale zna­leźli się dobrzy ludzie, u których znaleźli schronienie i dach nad głową. Na początku 1945 r. wyniszczony, ale cały powrócił do Dursztyna. Na Skałce u pani Mieci ukrywał się aż do zakończenia wojny.

W jakiś czas po wyzwoleniu wyznał opiekunce, że chciałby zostać kapłanem. Nie od razu zyskał jej aprobatę. Chciała, by został pustelnikiem. W sukurs powołaniu młodego mężczyzny we właściwym czasie przyszedł pierwszy duszpasterz Dursztyna. To o. Maurycy Przybyłowski wykazał Mieczysławie, że taka jest wola Boża.

Problemem – wydawałoby się nie do przeskoczenia – okazała się kwestia finansowania edukacji Wojciecha. Rodzony ojciec nadal nie dawał znaku życia, a i Pani ze Skałki do bogatych nie należała. Wystarała mu się jednak o posadę. Sama też zarabiała już jako wiejska nauczycielka. Młody Wojtek mógł więc zamieszkać w upragnionym internacie i w trybie przyspieszonym ukończyć 4 klasy gimnazjum ogólnokształcącego oraz 2 klasy zakończonego maturą liceum humanistycznego. W 1948 r. po zdaniu ostatnich egzaminów wyedukowany już 26-latek pojechał do przeniesionego do Wieliczki o. Maurycego Przybyłowskiego.  Poinformował go o ukończeniu szkoły średniej i poprosił o przyjęcie do zakonu.

Paschalis

Przyjęcia Wojciecha Grygusia do nowicjatu franciszkańskiego dokonał ówczesny minister prowincjalny Prowincji Matki Bożej Anielskiej o. Anatol Pytlik. Z racji tego, że Wojtek nieświadomie położył się kiedyś na wyniesionym do przewietrzenia łóżku zmarłego zakonnika noszącego imię Paschalis, jemu także nadano to imię. Po złożeniu 19 sierpnia 1949 r. ślubów czasowych jako posiadającego maturę zakonnika skierowano go do odbycia studiów filozoficzno – teologicznych w Krakowie. Święcenia kapłańskie ze względu na powojenny brak polskich księży przyjął z rąk biskupa Franciszka Jopa rok wcześniej niż powinien, tj. 14 lutego1953 r.

Jako młody kapłan pracował najpierw w Przemyślu. Potem przeniesiono go Brodnicy. Za zgodą o. Przybyłowskiego sprowadził do siebie sparaliżowanego brata Emila, który po śmierci opiekuna pozostałby sam bez opieki. Kiedy chorego przyjęto do Zakładu św. Anny w Krakowie, o. Paschalisa przeniesiono do Wieliczki, a następnie do Krakowa – Bronowic. Mógł w ten sposób pozostawać blisko potrzebującego wsparcia członka rodziny. Pobytu w Krakowie mile nie wspominał. Były to czasy stalinowskie i za śmielsze przemawianie z ambony można było słono zapłacić. W efekcie po śmierci Emila, jak tylko nadarzyła się ku temu okazja, w 1962 r. postanowił wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Powód decyzji był jeszcze jeden. Większa część jego rodziny żyła za oceanem.

Emigracja

Pierwsza parafia, w której pracował za granicą, była parafią słowacką. Nie posiadając jeszcze jurysdykcji (tzn. pozwolenia biskupa ordynariusza na spowiadanie i głoszenie kazań) mógł tylko odprawiać msze św. w charakterze gościa. Minęło trochę czasu zanim z pomocą wikarego tejże parafii, udało mu się uzyskać potrzebne uprawnienia duszpasterskie. Kolejnym miejscem pracy była już parafia polska, z której po rocznym pobycie, przeniesiono go do parafii św. Stanisława biskupa i męczennika we Wschodnim Chicago. Tu znalazł wymarzone warunki pracy duszpasterskiej i odpowiednią atmosferę sprzyjającą jego staraniom o pogłębienie wiary i utrzymanie polskości swoich parafian i rodaków. Nic dziwnego, że spędził w niej aż 24 lata.

Odprawiałem po polsku codziennie Msze święte dla rodaków, wszyst­kie nabożeństwa i nowenny, jak majowe, czerwcowe, październikowe, Gorzkie żale itp. Polskie parafie ulegały wokół likwidacji, ponieważ nie było księży. Ka­płani innej narodowości nie chcieli tego dzieła kontynuować. Tylko u nas, u św. Sta­nisława było tak, jak w Polsce. Odwiedzałem też chorych w szpitalach (kiedy poja­wił się ktoś inny zamiast mnie, proszono o swojego, polskiego księdza). Chodziłem też po domach w pierwsze piątki miesiąca. Był czas, że odwiedzałem ok. 30 chorych, dopóki nie powymierali. Kolędowałem również w czasie Bożego Narodzenia. Starałem się podtrzymywać polskie tradycje, po prostu polskość. Nale­żałem też do Ligi Kierowców śpieszących z pomocą osobom chorym i starszym poprzez odwożenie ich własnym samochodem do lekarza, czy też szpitala – opowiadał o tamtym okresie podekscytowany. Po tym czasie na 2 lata znowu powrócił do Michigan City.

W 1979 r. specjalne podziękowania za zaangażowanie i wielkie dzieło apostolskie wśród amerykańskiej Polonii złożył na ręce o. Paschalisa papież Jan Paweł II. Wywodzący się z Krempach kapłan nawet poza granicami kraju nie zapomniał o potrzebach rodaków w swoich dwóch rodzinnych miejscowościach. Krempaszanom i dursztynianom często słał taką czy inną pomoc – także tę materialną.

Emerytura i ojczyzny łono

W 1991 r., ukończywszy 69 rok życia, przeszedł na emeryturę.  Zamieszkał w domu dla franciszkańskich emerytowanych zakonników w Wisconsin. Nie oznaczało to jednak, że nagle przestał pracować. Do końca zagranicznego pobytu uczestniczył czynnie w życiu amerykańskiej Polonii, gdyż – jak powtarzał – po prostu szkoda mu było ludzi.

W 2007 r. po 45 latach pracy poza granicami Polski nareszcie wrócił do ojczyzny. Miał przed tym pewne obawy. Nie wiedział, czy odnajdzie się w innej, niż zapamiętał, rzeczywistości. W 2013 r. uroczyście obchodził 60-lecie swoich święceń kapłańskich. Dopóki zdrowie mu pozwalało, pomagał młodszym współbraciom w spowiedziach, urlopach, odpustach, a nawet w kolędowaniu.

Poniżej galeria zdjęć z 1953 r. z prymicji i kilka zdjęć ze Skałki.