Informacji o założycielu Ruchu Światło-Życie i świeckiego Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła, na którego pustelnię w 2012 r. przemianowano Wichrówkę, jest bardzo dużo. Powstały liczne publikacje, których autorzy pochylili się nad szczegółową analizą jego zakrojonego na szeroką skalę apostolstwa. Są też strony internetowe poświęcone ks. Blachnickiemu, profile na portalach społecznościowych i inne powszechnie dostępne informacje.
O tym, jak złożone i skrajne doświadczenia życiowe stały się udziałem Franciszka Blachnickiego, świadczy m.in. jego pobyt w obozie koncentracyjnym Auschwitz, kilkumiesięczne uwięzienie w celi śmierci, aż wreszcie gwałtowne nawrócenie i decyzja, by całe swoje życie oddać na służbę Panu Bogu. Mottem życiowym tego niezwykłego człowieka stało się powiedzenie: Nie pytać, czy wolno coś zrobić. Ale, czy trzeba…
Żeby lepiej zrozumieć powody, dla których w latach 70. ks. Franciszek Blachnicki postawił swoją stopę w Dursztynie, trzeba przyjrzeć się jego wczesnej historii. Ważne będą tu czynniki, które miały realny wpływ na ukształtowanie się takiej a nie innej sylwetki duchowej człowieka, który już w kilka lat po swojej śmierci stał się kandydatem na ołtarze. Dla potrzeb niniejszej pracy najistotniejsze są jednak związki ks. Franciszka Blachnickiego z Dursztynem i zakupioną przez niego Wichrówką.
Zainteresowany nabyciem Wichrówki ks. Franciszek Blachnicki do stanu kapłańskiego aspirował zaraz po tym, jak wrócił z niemieckiego obozu pracy. To, co przeżył od momentu wybuchu II wojny światowej do jej zakończenia, ukształtowało go na całe życie. To w wyniku tamtych traumatycznych doświadczeń stał teraz na Honaju, wpatrując się w swój nowy, potencjalny nabytek. Odkąd bowiem zakończyła się wojna, Blachnickiego nie mógł złamać już, ani zastraszyć żaden system totalitarny, zwłaszcza ten działający pod przykrywką tzw. polsko-radzieckiej przyjaźni, konfidenckich podchodów, nieustającej inwigilacji i cenzury. Podobno kiedy ktoś, ubolewając nad jego losem, rzucił stwierdzenie: Ksiądz to ma takie problemy z UB, on błyskotliwie odpowiedział: Ja nie mam z nimi żadnych problemów. To oni mają problem ze mną.
Do wojska wstąpił pełen młodzieńczych ideałów. Chciał jak najszybciej podjąć studia, by zająć się polityką społeczną i realnie wpłynąć na poprawę jakości życia ludzi. Nie przewidział jednak, że w wojsku, które po prostu chciał i musiał ukończyć, zastanie go najgorsze – wojna. Służył wtedy w 11. Pułku Piechoty w Tarnowskich Górach. I już zanim się sam zaciągnął, czasy były bardzo niespokojne. Zbrojna konfrontacja Polski i Niemiec wisiała w powietrzu. Zwłaszcza na Śląsku – przez wzgląd na duże wymieszanie narodowościowe i bliskość granicy niemieckiej – napięcie było szczególne. Temperaturę niepokojąco podniosło też przeprowadzenie mobilizacji wojskowej. I to, że 23 sierpnia 1939 r. ogłoszono alarm. Blachnicki przebywał wówczas ze swoim pułkiem w Świerklańcu koło Tarnowskich Gór. Wszystkie oddziały wróciły wtedy do koszar. Żołnierze otrzymali nowe mundury i pełny ekwipunek bojowy, a rankiem 1 września okazało się, że Niemcy bez wypowiedzenia wojny napadły na Polskę. Pułk, w którym służył Blachnicki, zaangażowano w obronę Górnego Śląska, a zadaniem, które mu przydzielono, było zamknięcie Niemcom dostępu do centrum przemysłowego Śląska od strony Bytomia i Zabrza. Niestety, pomimo ogromnego wysiłku żołnierzy, starania te spełzły na niczym. Ostatecznie w dniach 17-20 września 1939 r. podczas bitwy pod Tomaszowem Lubelskim nastąpiło całkowite rozbicie sił polskich. Wtedy to Blachnicki – tak jaki inni jego koledzy – dostał się do niewoli. Szczęśliwie, po kilku dniach udało mu się uciec i dotrzeć samotnie do Tarnowskich Gór. Był 2 października 1939 r.
Ludność śląska polskiej orientacji po klęsce wrześniowej stała się przedmiotem twardej, bezwzględnej germanizacji. A wszystko za sprawą 3 wznieconych jeszcze przed wojną powstań. Po dojściu do władzy Niemcy dążyli więc do całkowitego wyrugowania wszelkich przejawów polskości na okupowanym przez nich terenie. Obowiązywał m.in. całkowity zakaz używania języka polskiego. Oczywistym więc było, że wobec takiego stanu rzeczy szybko zaczęto stawiać opór. Szczególnie zaktywizowali się harcerze, którym marzyło się wywołanie IV powstania śląskiego. Również w Tarnowskich Górach, w których przebywał Franciszek Blachnicki, zawiązały się zalążki ruchu oporu. Także i on, nie chcąc biernie przyglądać się temu, jak inni walczą, zapisał się w szeregi konspiratorów. Była to decyzja bardzo odważna, gdyż jako plutonowy podchorąży Wojska Polskiego znajdował się pod stałą obserwacją gestapo. Znano go też jako czołowego harcerza jeszcze przed wojną. Opór najeźdźcom przyszły właściciel Wichrówki stawiał więc m.in. w taki sposób, że wyszukiwał w radiu prawdziwe informacje, a te nacechowane kłamliwą niemiecką propagandą, obnażał. Wciągnął do konspiracji także innych, znanych sobie harcerzy. A że marzyło mu się stworzenie organizacji o nazwie Związek Wielkiej Polski, później Związek Walki Czynnej, musiał mieć wielu współtowarzyszy broni. Kryterium, które stosował przy wyborze i rekrutacji kandydatów były: odwaga i abstynencja od tytoniu. A przez to, że twardo trzymał się swoich zasad, nazywano go „Wodzem”. 13 października 1939 r., doszło do spotkania, w którym, oprócz Blachnickiego, wzięli udział także 3 inni tarnogórscy harcerze. Postanowili wtedy, że utworzą grupę konspiracyjną opartą na wypróbowanych i doświadczonych harcerzach. Franciszek, z racji tego, że miał wojskowe doświadczenie, wybrany został na komendanta organizacji w Tarnowskich Górach. Udało mu nawiązać nawet kontakt i podjąć wspólne działania z Polską Organizacja Powstańczą. I taki stan rzeczy utrzymywał się do marca 1940 r. Wtedy to na spotkaniu z byłymi oficerami 3. Pułku Ułanów, którzy także chcieli wstąpić w szeregi konspiracji, doszło do wsypy. Okazało się, że jeden z uczestników spotkania był konfidentem gestapo. W wyniku takiego obrotu sytuacji Blachnicki wraz z 3 innymi kolegami uciekł – najpierw do Katowic, potem do Bielska, aż wreszcie do Krakowa. Tam udało mu się pozostać niezauważonym przez blisko 2 miesiące. Niestety, podczas przeprowadzonej 27 kwietnia 1940 r. obławy rozpoznano go i aresztowano, a potem osadzono w więzieniu w Tarnowskich Górach, a następnie zesłano do obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau.
Bramy tego strasznego miejsca przekroczył 24 czerwca 1940 r., miał wtedy 19 lat. Warunki w Auschwitz od samego początku były fatalne. Już na wstępie on i jego towarzysze zostali pobici i zapowiedziano im, że nie pożyją dłużej niż 3 miesiące. Sprawy nie polepszał także fakt, że sam Blachnicki jako więzień polityczny dostał się do karnej kompanii – ludzi skazanych złym traktowaniem na śmierć. Głodówki, bicie, separowanie od innych więźniów, tortury, brak snu i odpoczynku – to był jego chleb powszechny. W tej liczącej ok. 300 osób kampanii przebywał od września 1940 do stycznia 1941 r. Codziennie umierało w niej ok. 10 osób, w ciągu miesiąca skład wymienił się więc zupełnie. Samemu Franciszkowi życie uratowało jedynie to, że zachorował na tyfus głodowy i w szpitalu, do którego Niemcy go odesłali, mógł przez chwilę odpocząć. Przeżył w nim też pewne zadziwiające wydarzenie. Otóż jego największy oprawca – hitlerowski oficer Krankenmann – przyniósł mu do szpitala bochenek chleba i margarynę. Tylko Blachnicki i 3 innych więźniów przeżyli w tym czasie karną kompanię.
Zdecydowanie najtrudniejszym jednak jego doświadczeniem był proces sądowy za „zdradę Niemiec”. We wrześniu 1941 r. po podpisaniu oświadczenia o milczeniu na temat obozu, jego i innych jego towarzyszy konspiracyjnych, przeniesiono do więzienia w Zabrzu. Tam mieli zostać osądzeni za zdradę stanu, gdyż – jako mieszkańcy Górnego Śląska (ziem, które Niemcy uważali za rdzennie niemieckie) – podjęli działania zmierzające do oderwania tych terenów od Rzeszy. I nieważne było tłumaczenie Blachnickiego, że czuje się i jest Polakiem – Niemcem uczyniono go arbitralnie. Na szczęście, w oczekiwaniu na dalszy rozwój wydarzeń, mógł kontynuować naukę. Przybrał też nieco na wadze, gdyż po opuszczeniu Auschwitz, ważył zaledwie 50 kg. Niestety, już 6 stycznia 1942 r. on i jego towarzysze przeniesieni zostali do Katowic. Tam, w tamtym więzieniu, zdaniem samego Blachnickiego, rozegrały się najtrudniejsze i najważniejsze wydarzenia z jego życia. Otóż zdał sobie sprawę, że sytuacja, w jakiej się znalazł, jest naprawdę poważna, bo za mniejsze niż jego przewinienia, Niemcy karali więźniów śmiercią. Rozprawa odbyła się 30 marca 1942 r. przed Sądem Krajowym w Katowicach. Razem z Blachnickim na ławie oskarżonych zasiedli jego koledzy z konspiracji. Jedynym świadkiem oskarżenia był oficer gestapo Hartmann, który ich zaaresztował i przesłuchiwał. Niestety, nie pomogła płomienna przemowa Blachnickiego, w której odwoływał się do młodzieńczych ideałów i patriotycznego wychowania. I tłumaczenia, że świetle tychże nie mógł postąpić inaczej. Wyrok, który zapadł, brzmiał jednoznacznie – śmierć!
I co gorszego może jeszcze spotkać człowieka, którego skazano na śmierć? Czym jeszcze można go złamać? Albo jak mocniej ukarać? Może tym, że wykonanie wyroku przekłada się z dnia na dzień? A może realnym wzmaganiem cierpienia jego bliskich? Niezależnie od wszystkiego w trakcie pobytu na oddziale „B-1” przeznaczonym dla skazanych na śmierć młody skazaniec miał dużo czasu na przemyślenia. Z jednej strony on i jego bliscy słali do władz prośby o ułaskawienie, a z drugiej sam Franciszek coraz mocniej zastanawiał się nad sensem życia i losem człowieka po śmierci. Mimo uporczywie deklarowanej niewiary, jego postawa religijna niespodziewanie uległa głębokiej metamorfozie. Stało się to dokładnie 17 czerwca 1942 r. w trakcie – jak to później określał – „największego dnia życia”. Wtedy to otrzymał od Boga dar wiary, który odtąd nieprzerwanie prowadził go przez życie. Nigdy już nie przeżywał zwątpień w wierze, a wszystko, co robił, wynikało z motywacji wiary i skierowane było ku Bogu. To mistyczne doświadczenie stało się jego udziałem podczas lektury książki, w której znalazł fragmenty Ewangelii, a przede wszystkim Kazania na Górze. Wtedy – jak pisze ks. Wodarczyk: zrozumiał, że istnieje miłość absolutna, zupełnie bezinteresowna. Odkrył, że Bóg kocha, ponieważ wynika to z Jego natury. Bożą miłość uznał za odpowiedź na pytanie o sens życia. Doświadczenie to porównał do sytuacji, w której ktoś przekręcił kontakt elektryczny w jego duszy, w wyniku czego zalało ją światło, które od razu rozpoznał i nazwał po imieniu, wyznając w duszy wiarę w Boga. Doświadczenie tej Bożej iluminacji stało się punktem zwrotnym w życiu młodego Franciszka Blachnickiego, bo pod jego wpływem, podjął decyzję o całkowitym oddaniu się służbie Bogu.
Procedura ułaskawienia, na które tak bardzo liczyła rodzina Franciszka, była złożona i trudna. Jeżeli prośbę o nie odrzucał sąd pierwszej instancji, wyrok wykonywano po 4-6 tygodniach; A jeśli sąd drugiej instancji, to na wykonanie czekało się ok. 2 miesięcy. Kiedy i po tym czasie nic się nie działo, oznaczało to, że sprawa o ułaskawienie skazańca przeszła do sądu w Berlinie. W okresie, gdy Blachnicki przebywał w celi śmierci, więzienie w Katowicach nie miało kata. Przyjeżdżał on co 2 tygodnie z Hanoweru, żeby wykonać swoją robotę. W świetle tak długiego pobytu w celi śmierci zrodziła się nawet hipoteza, że ten bezruch w oczekiwaniu na śmierć to cud; lub, że ktoś akta Blachnickiego umyślanie przekłada z wierzchu na spód. Niezależnie od wszystkich tych trudów i przeciwności nigdy nie tracił nadziei i pogody ducha, bo wiedział jedno: Że Bóg wie! Niespodziewanie po 4,5- miesięcznej niepewności jutra 14 sierpnia 1942 r. (dokładnie w 1. rocznicę męczeńskiej śmierci o. Maksymiliana Kolbego) przyszedł dla Blachnickiego akt łaski. Ministerstwo Sprawiedliwości w Berlinie karę śmierci zamieniło mu na 10 lat ciężkiego więzienia po wojnie. Do czasu jej zakończenia miał jednak ponownie trafić do obozu pracy. Podobno w tym okresie były tylko 2 przypadki takiego, jak u Blachnickiego, ułaskawienia. Koniec wojny zastał go w obozie pracy w głębi Niemiec. Ledwie jednak do Polski powrócił, nie bacząc na swoje fizyczne wycieńczenie, wstąpił do seminarium.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!