Historia pewnego betlejemka

U stóp Czerwonej Skały, w starej, drewnianej chatce, starannie przykryta grubą folią stoi szopka. Niby zwyczajna, nawet niepozorna – dzisiaj nie zachwyciłaby nikogo...

Do maleńkiego, odciętego od świata Dursztyna szopkę przywiozła dawna urzędniczka bankowa Mieczysława Faryniak. Był rok 1936. Świat jeszcze nie wiedział, co szykuje dla niego historia, życie toczyło się inaczej. Najważniejszym pragnieniem na wsi było napełnienie pustych brzuchów i przetrwanie do kolejnego przednówka. Wymysły, jakieś certacje… nie, to nie interesowało prostych ludzi.

Wierna kopia tamtej

Życie szopki zaczęło się w Kętach – mieście, które 2 lata wcześniej opuściła Mieczysława Faryniak. Formę, ostateczny kształt i wygląd nadały jej ręce nieznanego z imienia szewca. Była drugą z kolei, bo tuż przed nią powstała jej bliźniacza siostra. Młodą Mieczysławę tak bardzo zauroczył wygląd tamtej, że zapragnęła mieć na własność podobną.

Zaskoczony niecodziennym zamówieniem szewc szybko przystąpił do realizacji zlecenia. Ze znajdujących się pod ręką materiałów zbudował istne cudeńko. – Szopka miała dwie boczne wieże otwarte, w których na drucie, jak w karuzeli, kręcili się umieszczeni na blaszanym wentylatorze pastuszkowie – opisywała ją po latach Mieczysława. – Świeca rozgrzewała wentylator, a pastuszkowie nieśli dary, jakie który z nich posiadał.

Z odległych o ponad 100 km Kęt świeżo wykonaną szopkę Mieczysława Faryniak przywiozła do Dursztyna. Sama od dwóch lat mieszkała tu, u podnóża Czerwonej Skały. Miejscowi – ze względu na jej obcość, wykształcenie i odmienny od ich własnego styl życia – już wcześniej okrzyknęli ją mianem Pani ze Skałki. W małej, podszytej wiatrem chacie odtąd toczyła się jej historia.

Chodzenie z betlejemkiem

Boże Narodzenie 1937 r. było dla Mieczysławy bardzo pracowite. Okutana, w co tylko miała, kładła swoją szopkę na sanki i, nie zważając na trzaskający mróz, wyruszała z nią w górę do wioski. Potężne zaspy, śnieg nierzadko sięgający do pasa czy porywisty wiatr – żadna z tych przeszkód nie była w stanie zatrzymać jej w domu. Miała przecież do spełnienia zadanie – głosić światu radość z narodzenia Pana.

Pierwszą wizytę zapamiętała doskonale. Było mroźne grudniowe popołudnie. W domu zaprzyjaźnionych gospodarzy przyjęto ją bardzo serdecznie. Kiedy wyjęła szopkę z pudła i postawiła na usłużnie podsuniętym stole, wszyscy westchnęli z zachwytu. Delikatna materia przedmiotu zrobiła ogromne wrażenie. A gdy poszły w ruch wszystkie trybiki, wnętrze rozgorzało błogim światłem, a znajdujące się w wieżach figurki stworzyły na tle delikatnych witraży swoisty teatr cieni, z piersi ludzkich sam wyrwał się śpiew. Gorące Bóg się rodzi, moc truchleje lub błogie Lulajże, Jezuniu uderzyły prosto do nieba.

Ludzie szybko nazwali szopkę betlejemkiem, a te pierwsze odwiedziny zapoczątkowały kolejne. Przywykli, że Mieczysława co roku kolęduje we wsi. Poczytywali sobie za zaszczyt, że mogą ją u siebie przyjmować, a ona, uradowana tym, pisała: “Ileż niewinnych oczu dziecięcych wpatrywało się w misterium Bożego Narodzenia z uśmiechniętymi buziami. Wtedy, wierzę w to, Dziecina Jezus przemawiała w niepojęty dla nas sposób do tych dusz dziecięcych i do obecnych tam ludzi, niosąc im radość.

Kolejne zimy

Wybuchła II wojna. Serca ludzkie spochmurniały, stały się niegościnne i nieufne. W tych warunkach trudniej już było kolędować. Nie oznaczało to jednak końca wizyt u gospodarzy. Jeśli tylko okoliczności sprzyjały, Pani ze Skałki dalej wędrowała po wsi. Czyniła tak przez cały okres świąt Bożego Narodzenia – od Wigilii, aż do święta Matki Boskiej Gromnicznej. Bywało też, że role odwracały się – to do niej przychodzili ludzie. Przy śpiewie kolęd, wpatrywaniu się w misterium Narodzenia Pańskiego i blasku świec łatwiej było nie myśleć o niepewnej przyszłości.

Czasami zdarzały jej się niecodzienne pomysły, jak choćby ten, o którym mówi Maria Bigos (wówczas mała Marysia od Kubuska): – Przyszła do nas Pani ze Skałki i ustawiła szopkę na stole – wspomina. – Myślałam, że będziemy się modlić i śpiewać, jak zawsze, ale nie! Ona nagle wyjęła arkusze kolorowego papieru i powiesiła je w naszych oknach, a wokół szopki zapaliła karbidowe lampki. Nie pachniały wcale najpiękniej, ale dla niej liczył się ten efekt.

Mijały lata. Pani ze Skałki podupadała na zdrowiu. Wojenne kłopoty i późniejsza, także niełatwa rzeczywistość zrobiły swoje. Twarz Mieczysławy pokryła się wyraźną siateczką zmarszczek, a ona sama czuła, że staje się coraz słabsza. Szopka przeciwnie – prezentowała się tak pięknie, jak kiedyś. Jak gdyby dopiero co wyszła spod ręki zdolnego szewca. Było to zasługą Mieczysławy. To ona dbała, by delikatnego przedmiotu nikt nie uszkodził. – Dobrze pamiętam tamte czasy – wspomina 82-letnia dziś Anna Hornik (dawniej mała Hania z Końca) i dobrze pamiętam tamtą szopkę. Strasznie mi się podobała. Bardzo chciałam jej dotknąć i zobaczyć, jak to wszystko działa, ale wiedziałam, że mi nie wolno. Pani ze Skałki nie pozwalała.

 Eksponat w izbie pamięci

Dziś Mieczysławy Faryniak już nie ma. Umarła w 1990 r. Wszystko, co miała, dużo wcześniej przekazała w darowiźnie Zgromadzeniu Sióstr Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, które kontynuują jej dzieło w Dursztynie. Kolędowanie z betlejemkiem przeszło już jednak do historii. Nie było chętnych do podjęcia się tak czasochłonnego zadania.

Podziwiana i hołubiona przez ludzi szopka przeżyła jednak swoją panią. Została na Skałce do dziś. Stoi wśród innych przedmiotów należących niegdyś do Mieczysławy w chacie, w której ona sama kiedyś mieszkała.

Tekst: Krystyna Waniczek, przedruk za “Tygodnik Podhalański” nr 51-52/2015.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*


4 × trzy =